niedziela, 12 kwietnia 2015

melisa z pomarańczą

R.napisał tak:
„… Wierzę, że tak jest, jeśli potrafimy choćby na krótką chwilę odrzeć rzeczywistość z brudów, które służą jedynie utrzymaniu się w bieżącym kursie cywilizacji. Wyrzec się rzeczy, za posiadanie których płacimy bardzo wysoką cenę. Zrezygnować z udziału, i tak najczęściej biernego, w tych publicznych wydarzeniach, którymi wewnętrznie gardzimy, a które przyciągają uwagę i aktywność jak czarna dziura, dając w zamian jedynie stres i gorycz. Jeśli nawet nie zrezygnować i wyrzec się, to przynajmniej zapomnieć o tym, zrobić sobie urlop i zdziecinnieć, wrócić do korzeni, do tego, co najistotniejsze, mimo że codzienność próbuje odciąć nas od tego, zarzucając nieprzejrzysty całun i tworząc z nas żywe trupy funkcjonujące na automatycznym pilocie. Droga z pewnością sprzyja takiej świeżości, więc warto na nią wstępować. I nie trzeba do tego przemierzać tysięcy kilometrów. Wystarczy chcieć wstać i wyjść. Tylko „wyjść” oznacza WYJŚĆ. Wywiesić tabliczkę „Nie ma mnie! Nie wiem, czy i kiedy wrócę”, nawet jeśli jest to oczywiste, że niedługo wrócimy, bo musimy z wielu powodów. Jeśli to się uda, zaczynają się zwykłe, proste cuda! Nasi kuzyni ze świata flory i fauny zaczynają przemawiać prostym i zrozumiałym językiem, który tworzy z nas jedną rodzinę, gdzie człowiek jest jedynie infinitezymalnym zjawiskiem, młodszym kuzynem, chętnym do wysłuchania, o co tu właściwie idzie. Zaczyna gapić się w miejsca, w których, wydawałoby się, niewiele się dzieje. Słucha prostych dźwięków, odkrywając w nich muzykę świata. Miałem takie chwile, tutaj na Hokkaido, szczególnie w ostatnich dniach. Był to absolutny stan zen, po który warto było przećwiczyć tę drogę. Wyobrażam sobie, że w takim stanie nawet obserwacja tańczącego w podmuchach wiatru plastikowego worka może być przeżyciem nie mniejszym od doskonałego baletu.
Piękno natury jest tutaj z pewnością na pierwszym miejscu, ale okazuje się, że również ludzie, odarci z brudnej codzienności, choćby to wrażenie po części było skutkiem bariery językowej, dzięki której nie słyszy się tego, co mają do powiedzenia o jakimś tam kolejnym polityku, nieważne – stają się piękniejsi. Biorą do rąk aparaty, malują, obserwują, słuchają. Otwierają się im oczy i uszy na to, co ginie w zgiełku ich miast. Przez ostatnie dwa wieczory na kempingu Arten w Tomakomai przed snem, który dopadał mnie około 21., mój sąsiad, oddalony o dobre 100 m, wyciągał wiolonczelę i grał cudowne, proste pasaże do podkładu, który cicho puszczał z odtwarzacza. Nie był wirtuozem, dźwięki były chrapliwe i fałszujące, a mimo to słuchałem ich jak najwspanialszej symfonii. Do tak pięknej muzyki jeszcze nie zasypiałem…”